Tak było

Jerzy Szczygieł

 

Po akcencie poznać, że długo przebywał na wschodzie. Zaciąga śpiewnie, melodyjnie, jak wszyscy, którzy pochodzą ze Lwowa, Podola, Wołynia czy Wileńszczyzny. Ale to chyba jedyna rzecz zewnętrzna, jaką zachował z tamtych czasów. Chociaż czy jedyna? Kiedy mu się przyjrzeć na zebraniu czy podczas rozmowy, jest poważny, nie uśmiecha się, ma mocno zaciśnięte szczęki. Taki wyraz twarzy spotyka się u ludzi upartych, nieustępliwych, albo u tych, którzy od najwcześniejszych lat swego życia musieli prowadzić twardą walkę o byt.  

Z nim było podobnie. Szczęśliwe lata dzieciństwa trwały niezwykle krótko, bo już w roku 1914, mając zaledwie dwa lata, musiał z rodzicami wędrować z miejsca na miejsce. I tak trwało przez cały okres pierwszej wojny światowej. Ojciec był specjalistą wojskowym w randze oficera i, chcąc nie chcąc,  musiał na rozkaz swych dowódców przerzucać się z jednej okolicy w drugą, pędząc, pomimo oficerskich przywilejów, cygańskie życie wraz ze swą małżonką i kilkuletnim Bolkiem. A był to czas niespokojny, gorący. Świat zmieniał się z dnia na dzień. Jeszcze nie ucichły całkiem ostatnie strzały pierwszej wojny światowej, a już w Piotrogrodzie padły nowe strzały pod hasłem rewolucji. Całe imperium rosyjskie, a w tym i ziemie, na których przebywało niemało Polaków, zaczerwieniły się od krwi.  

Kiedy w roku 1920 mały Bolek Poleski zdał sobie sprawę ze swej sytuacji, zrozumiał, że ma zaledwie osiem lat, a za sobą dwa nieszczęścia: utratę rodziców, których zabrał tyfus, i utratę wzroku. Krótki pobyt w ochronce był dla niego etapem smutnej rekonwalescencji psychicznej. Chyba już wtedy uczył się zaciskania szczęk, i od tamtego czasu datuje się ten poważny wyraz twarzy.  

Związek Radziecki przeżywał ciężki okres. Budowano coś, o czym miano pojęcie tylko na podstawie marzeń i lektury książek Marksa, Engelsa, Lenina. Usiłowania te nie były łatwe. Przez cały czas pobytu w szkole dla niewidomych w Kijowie, którą ukończył w roku 1929, Bolek czuł na własnej skórze te zmagania. Choć władza radziecka otoczyła niewidomych szczególną opieką, przede wszystkim tych, którzy wzrok stracili w walce o rewolucję, bądź wskutek działań wojennych - a właśnie do nich należał Poleski - to przecież nie przelewało się. Nieraz trzeba było zaciskać pasa. "Przykre to dla mnie były lata i nie chcę o nich wiele mówić. Nie każdy zrozumie". Tak brzmią jeszcze dziś jego słowa. I chyba jest w nich sens. Nie zawsze bowiem trafiamy na zrozumienie innych, opowiadając swoje niełatwe przeżycia.  

Czas mija szybko. Pora opuścić szkołę. Siedemnastoletni Bolek opuszcza ją bez żalu. Tęsknił za samodzielnym życiem. Chciał pracować, być potrzebnym. Ale nie rezygnuje z nauki. Studiuje na tak zwanym fakultecie robotniczym, utrzymując się ze sprzedaży gazet. Sprzedaż gazet w tamtych czasach to był przywilej niewidomych. Małe stoisko pod murem. Wiatr, deszcz, mróz. Pięć kopiejek - gazeta, półtorej kopiejki - do kieszeni. To jednak było coś. Stwarzało pozycję, wyróżniało spośród plagi żebraków i grajków. Myśl o innych niewidomych i ich losie często gościła w rozważaniach Poleskiego. Po ukończeniu robotniczego fakultetu, pracując w charkowskich zakładach elektrotechnicznych, znów podejmuje dalsze kształcenie. Przerabia kurs pedagogiczny pod kątem walki z analfabetyzmem wśród niewidomych. Praca pedagogiczna ma swój smak, pociąga. Powoli Poleski staje się działaczem znanym i cenionym przez Ukraińskie Towarzystwo Ociemniałych.  

Na początku 1935 roku otrzymuje polecenie zorganizowania w Kirowogradzie wzorowej szkoły dla niewidomych, opóźnionych w nauce z powodu wieku. Był to pięcioletni okres wytężonej, ustabilizowanej pracy. Ten wysiłek cieszył. Widać było owoce poniesionego trudu. Szkołę kończyły zastępy ludzi, chcących normalnie żyć i pracować. W Kirowogradzie przeważającą część mieszkańców stanowili Polacy. Język polski spotykało się wszędzie. Polskie książki, częste wieczory towarzyskie, których tematem była ojczyzna, stanowiły dodatkową edukację i rozbudzały tęsknotę za krajem, utrwalonym we wspomnieniu niby migotliwy, świetlisty obraz, najczęściej ucieleśniony w osobach matki i ojca. Tych kruchych wspomnień wystarczało, by pragnąć wszystkiego, co wiązało się z Polską. W miarę, jak mijały lata, myśl o przeniesieniu się do ojczyzny, stawała się coraz bardziej natarczywa.  

Druga wojna światowa była nowym etapem pracy pedagogicznej, przede wszystkim z ludźmi, którzy dopiero wrócili z frontu jako ociemniali. Należało w nich odbudować wiarę, rozbudzić optymizm i nadzieję. Charakterystyczne, że pracując jako pedagog w Baku, Poleski uczył się także na wielomiesięcznym kursie dla masażystów. Kiedy się go słucha, sprawa kształcenia powraca niemal nieustannie.  

W roku 1946 w okresie repatriacji Poleski podejmuje decyzję wyjazdu do Polski. Jadąc, śnił o szklanym domu dla niewidomych, takim, w którym mieliby pracę, chleb, rozrywkę, możność kształcenia się i rozwoju. Tymczasem - spółdzielnia szczotkarska w Bytomiu, mgliste obietnice pracy pedagogicznej ze strony krakowskiego kuratorium, tymczasem - zajęcie w Domu dla Dzieci Trudnych w Kryspinowie, wreszcie decyzja własna: dosyć tymczasowości. Praca w charakterze robotnika w krakowskiej fabryce kartonaży. Aktywne uczestniczenie w życiu partyjnym i społecznym. Współorganizowanie oddziału PZN w Krakowie. Wielka nieufność ludzi do przybysza ze śpiewnym akcentem. "Wypiłem tyle goryczy, że niejeden by się nią otruł". Z pewnością znów, jak wiele lat temu, zaciskał zęby. Na nieufność odpowiadał pracą uczciwą, codzienną, systematyczną, a na pokątne politykowanie - konkretnym wysiłkiem, organizowaniem Krakowskiej Spółdzielni Niewidomych. Szybko przestano wzruszać ramionami. Do najbardziej nieufnych, ale rozsądnych, przemówiły fakty. Grono współpracowników, przyjaciół z trudem, ale nieustannie rosło. W chwilach optymizmu znów wracało marzenie o szklanym domu dla niewidomych i któregoś dnia tą myślą się podzielił. Wówczas dowiedział się, że podobnie jak on marzą o tym najbliżsi współpracownicy.  

Słucham tego wszystkiego, siedząc na słonecznym parapecie pokoju prezesa Krakowskiej Spółdzielni Niewidomych. Słońce grzeje mnie mocno w plecy. Jest mi dobrze. Z daleka dochodzi szum maszyn, słyszę o tysiącach drzewek, które jeszcze jesienią zostaną posadzone na terenie nowoczesnej krakowskiej spółdzielni, o ławeczkach, huśtawkach i alejkach, a jednocześnie przypomina mi się, że prezes Poleski niedawno zdał maturę jako eksternista, a teraz studiuje w Wyższej Szkole Ekonomicznej. Wystawiam twarz na słońce. Myślę już o powrocie do Warszawy, i nagle przypomina mi się, jak świeżo upieczony taksówkarz, który nas wiózł, zaczepił na krakowskich Bronowicach kolegę taksówkarza:

- Ty, gdzie tu jest spółdzielnia niewidomych na Bandtkego?

- Jedź prosto do końca i w lewo. Zobaczysz z daleka. Taki szklany dom. -  

Tak było. Słowo honoru.

Pochodnia wrzesień 1964